Lotnisko w Los Angeles wita nas
plakatem Gubernatora, który z wielkim białym uśmiechem zachęca
podróżnych do odwiedzin swojego ukochanego stanu i inwestowania w
nim pieniędzy. Jesteśmy bardzo zmęczeni. W samolocie nie
zmrużyliśmy nawet oka. Anka nawijała jak zwykle.
Seniora Garcia to szczupła kobieta
około czterdziestki. Ciemna karnacja i czarne krótkie włosy dodają
jej uroku. Poważna twarz, ani jeden mięsień na jej twarzy nie
drgnie. Tylko jej oczy zdają się być wyraziste i przenikliwe. Po
jednym spojrzeniu wie wszystko. To ona woła nas do kontuaru i ona
będzie decydowała, czy pozostaniemy na ziemi amerykańskiej, czy
wrócimy następnym samolotem do domu. Prosi o paszporty i deklaracje
celne. Sprawdza dokładnie dokumenty, pyta dokąd jedziemy i jakie
są nasze powiązania rodzinne z Elą. Odtąd zwraca się do niej:
„cousin”, pobiera od wszystkich odciski palców (oprócz Ani).
Nareszcie przybija pieczątki w paszporty i jesteśmy wolni.
Wychodzimy przed halę przylotów
obładowani bagażami. Gorące powietrze nie bucha nam w twarz, jest
wietrznie, ale pogodnie. Wahadłowce z różnych wypożyczalni
podjeżdżają co chwilę. Jest Alamo, Budget, Avis, nareszcie i
Hertz.. Po następnych kilku minutach jesteśmy już w wypożyczalni.
Pomieszczenie jest ogromne, ma przynajmniej 15 stanowisk, taśma jak
na lotnisku reguluje kolejkę. Lampka się zaświeciła przy
stanowisku sympatycznego starszego pana. Podchodzę z rezerwacją w
ręku. Po rutynowych grzecznościowych zwrotach Pan podaje mi
formularz do podpisania i tłumaczy, że teraz zablokuje mi depozyt,
a po powrocie mam do zapłaty 1350$. Spoglądam na ten papier z
niedowierzaniem. Zapłaciłam już 1200$ za samochód i nie zamierzam
dopłacać jeszcze raz tyle. W słupku wypisane: ubezpieczenie OC,
AC, ubezpieczenie zdrowotne, pomoc drogowa. Tłumaczę Panu, że ja
już ubezpieczenie OC zapłaciłam i pokazuję potwierdzenie,
ubezpieczenie zdrowotne mamy z Polski, a za pomoc w holowaniu
dziękujemy. Mina mu zrzedła. Z irytacją oddaje mi papiery.
- Jak dla mnie w ogóle możecie niczego nie wykupować – mi nie zależy – wcale nie chcę Was naciągać – już z wyraźną irytacją odpowiada
- W takim razie dziękuję – nie potrzebuję tych dodatkowych ubezpieczeń. Proszę tylko o AC.
- Ok. Tylko pamiętajcie, jak zatrzaśniecie kluczyki w środku – nie miejcie do mnie pretensji.
Podaje mi papiery do podpisu i żegnając
życzy mi, abyśmy nie zatrzasnęli kluczyków w samochodzie. Jak
miło z jego strony. Kiedy odchodzę, zerkam jeszcze raz w papiery.
Nazwisko jest wypisane: SKI WITOLD STUDZIN. Wracam się i z wielkim
uśmiechem na twarzy pytam:
- Nie wiem czy to ważne, ale to nazwisko jest nieprawidłowe.
Spogląda na mnie z nikłą nadzieją i
mówi: to nie jest ważne.
- Na pewno? Sądzę jednak, że to jest istotny szczegół. I podaję mu papiery z powrotem. Ten już z zupełną rezygnacją przyjmuje dokumenty i zaczyna całą procedurę od nowa.
Wychodzimy z numerem 928. To numer
naszego boksu na parkingu. Żadnego kluczyka, dowodu rejestracyjnego,
nic. Idziemy na koniec parkingu ciekawi jaki samochód będzie na nas
czekał. Przy naszym numerze czeka piękny, błyszczący czarny van –
Chrysler Town&Country. Jest naprawdę okazały, siedmioosobowy z
wielkim bagażnikiem – w pełni spełnia nasze oczekiwania, a
właściwie bije je na głowę. Jesteśmy tylko zdziwieni, że nie ma
nikogo, kto by nam wytłumaczył jak w tym samochodzie wszystko
działa. Zaczepiam Pana na parkingu. Jest nieco zdziwiony niektórymi
naszymi pytaniami, ale odpowiada na wszystkie ze spokojem. Okazuje
się, że mamy DVD więc możemy oglądać filmy, kamera uruchamia
się, gdy cofamy – co jest przydatne, biorąc pod uwagę wielkość
tego vana. Wszystkie fotele są podgrzewane, a w rogu jest nawet
zwyczajne gniazdko, nie potrzebna nam przetwornica. Ani najbardziej
się podoba, że wszystkie drzwi są automatyczne, otwierają i
zamykają się, gdy przyciśnie się przycisk. To będzie nasz domek
przez najbliższy miesiąc. Już lubimy naszego vana.
Czas ruszać. Tylko kto pierwszy będzie
prowadzić. Lekko przeraża nas wielkość samochodu i to, że
samochód jest z automatyczną skrzynią biegów. Ja idę na pierwszy
ogień. Na szczęście niemal od razu czuję, że mam władzę nad
tym samochodem i nie trzeba zmieniać biegów – wspaniale.
Nasz domek na kółkach |
Jest już dosyć późno. Trzeba zjeść
coś konkretnego. Wspominamy ostatni posiłek (deser) z samolotu.
który był tak niedobry, że nawet Witek wzdrygnął się przy
pierwszym kęsie i odłożył z niesmakiem. Szukamy amerykańskiej
restauracji, koniecznie z wi-fi.
Okolica wokół lotniska mocno
zaniedbana, w większości zamieszkana przez Meksykanów i inne
hiszpańsko-języczne nacje. Zatrzymujemy się kilkukrotnie, ale albo
nie ma wi-fi albo tak śmierdzi starym olejem, że rezygnujemy. W
końcu znajdujemy sieciową restaurację z amerykańsko- meksykańskim
menu. Zamawiamy bar sałatkowy. Możemy jeść do woli, są tortille
i owoce, zupy, sałatki i kiełbaski. Głód został zaspokojony.
Niestety okazuje się że wi-fi jednak nie ma, więc nie pozostaje
nic innego jak znaleźć jakieś rest area w okolicy i iść spać.
Nasza mapa pokazuje rest area na autostradzie I-5.
Los Angeles nocą jest lekko
przerażające, po 6 pasów w każdą stronę, co chwila zjazd na
inną autostradę, ślimaki i sznur samochodów nawet w nocy. Jakimś
cudem nie trafiamy na tą rest area. Zatrzymujemy się na stacji
benzynowej, chcemy kupić nową mapę. Grubawa ekspedientka,
oczywiście Meksykanka ze zbiorem przepięknych złotych zębów
standardowo zaczyna pytać skąd jestem. Odpowiadam po hiszpańsku.
Gdy ta usłyszała swój rodzimy język zrobiła się bardzo miła i
zaczęła wypytywać o Polskę. Od słowa do słowa sama
zaproponowała, żebyśmy przespali się u nich na stacji, twierdząc,
że jest tu bardzo bezpiecznie. Tak też zrobiliśmy. W naszym
samochodzie po złożeniu wszystkich siedzeń mamy tyle miejsca, że
cała nasza czwórka może się wyspać – jest ciepło, miło i nie
pada na głowę. Do jutra!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz