sobota, 27 kwietnia 2013

PIERWSZY DZIEŃ W MIEŚCIE ANIOŁÓW


Lotnisko w Los Angeles wita nas plakatem Gubernatora, który z wielkim białym uśmiechem zachęca podróżnych do odwiedzin swojego ukochanego stanu i inwestowania w nim pieniędzy. Jesteśmy bardzo zmęczeni. W samolocie nie zmrużyliśmy nawet oka. Anka nawijała jak zwykle.

Seniora Garcia to szczupła kobieta około czterdziestki. Ciemna karnacja i czarne krótkie włosy dodają jej uroku. Poważna twarz, ani jeden mięsień na jej twarzy nie drgnie. Tylko jej oczy zdają się być wyraziste i przenikliwe. Po jednym spojrzeniu wie wszystko. To ona woła nas do kontuaru i ona będzie decydowała, czy pozostaniemy na ziemi amerykańskiej, czy wrócimy następnym samolotem do domu. Prosi o paszporty i deklaracje celne. Sprawdza dokładnie dokumenty, pyta dokąd jedziemy i jakie są nasze powiązania rodzinne z Elą. Odtąd zwraca się do niej: „cousin”, pobiera od wszystkich odciski palców (oprócz Ani). Nareszcie przybija pieczątki w paszporty i jesteśmy wolni.

Wychodzimy przed halę przylotów obładowani bagażami. Gorące powietrze nie bucha nam w twarz, jest wietrznie, ale pogodnie. Wahadłowce z różnych wypożyczalni podjeżdżają co chwilę. Jest Alamo, Budget, Avis, nareszcie i Hertz.. Po następnych kilku minutach jesteśmy już w wypożyczalni. Pomieszczenie jest ogromne, ma przynajmniej 15 stanowisk, taśma jak na lotnisku reguluje kolejkę. Lampka się zaświeciła przy stanowisku sympatycznego starszego pana. Podchodzę z rezerwacją w ręku. Po rutynowych grzecznościowych zwrotach Pan podaje mi formularz do podpisania i tłumaczy, że teraz zablokuje mi depozyt, a po powrocie mam do zapłaty 1350$. Spoglądam na ten papier z niedowierzaniem. Zapłaciłam już 1200$ za samochód i nie zamierzam dopłacać jeszcze raz tyle. W słupku wypisane: ubezpieczenie OC, AC, ubezpieczenie zdrowotne, pomoc drogowa. Tłumaczę Panu, że ja już ubezpieczenie OC zapłaciłam i pokazuję potwierdzenie, ubezpieczenie zdrowotne mamy z Polski, a za pomoc w holowaniu dziękujemy. Mina mu zrzedła. Z irytacją oddaje mi papiery.

  • Jak dla mnie w ogóle możecie niczego nie wykupować – mi nie zależy – wcale nie chcę Was naciągać – już z wyraźną irytacją odpowiada
  • W takim razie dziękuję – nie potrzebuję tych dodatkowych ubezpieczeń. Proszę tylko o AC.
  • Ok. Tylko pamiętajcie, jak zatrzaśniecie kluczyki w środku – nie miejcie do mnie pretensji.
Podaje mi papiery do podpisu i żegnając życzy mi, abyśmy nie zatrzasnęli kluczyków w samochodzie. Jak miło z jego strony. Kiedy odchodzę, zerkam jeszcze raz w papiery. Nazwisko jest wypisane: SKI WITOLD STUDZIN. Wracam się i z wielkim uśmiechem na twarzy pytam:
  • Nie wiem czy to ważne, ale to nazwisko jest nieprawidłowe.
Spogląda na mnie z nikłą nadzieją i mówi: to nie jest ważne.
  • Na pewno? Sądzę jednak, że to jest istotny szczegół. I podaję mu papiery z powrotem. Ten już z zupełną rezygnacją przyjmuje dokumenty i zaczyna całą procedurę od nowa.
Wychodzimy z numerem 928. To numer naszego boksu na parkingu. Żadnego kluczyka, dowodu rejestracyjnego, nic. Idziemy na koniec parkingu ciekawi jaki samochód będzie na nas czekał. Przy naszym numerze czeka piękny, błyszczący czarny van – Chrysler Town&Country. Jest naprawdę okazały, siedmioosobowy z wielkim bagażnikiem – w pełni spełnia nasze oczekiwania, a właściwie bije je na głowę. Jesteśmy tylko zdziwieni, że nie ma nikogo, kto by nam wytłumaczył jak w tym samochodzie wszystko działa. Zaczepiam Pana na parkingu. Jest nieco zdziwiony niektórymi naszymi pytaniami, ale odpowiada na wszystkie ze spokojem. Okazuje się, że mamy DVD więc możemy oglądać filmy, kamera uruchamia się, gdy cofamy – co jest przydatne, biorąc pod uwagę wielkość tego vana. Wszystkie fotele są podgrzewane, a w rogu jest nawet zwyczajne gniazdko, nie potrzebna nam przetwornica. Ani najbardziej się podoba, że wszystkie drzwi są automatyczne, otwierają i zamykają się, gdy przyciśnie się przycisk. To będzie nasz domek przez najbliższy miesiąc. Już lubimy naszego vana.
Czas ruszać. Tylko kto pierwszy będzie prowadzić. Lekko przeraża nas wielkość samochodu i to, że samochód jest z automatyczną skrzynią biegów. Ja idę na pierwszy ogień. Na szczęście niemal od razu czuję, że mam władzę nad tym samochodem i nie trzeba zmieniać biegów – wspaniale.


Nasz domek na kółkach
Jest już dosyć późno. Trzeba zjeść coś konkretnego. Wspominamy ostatni posiłek (deser) z samolotu. który był tak niedobry, że nawet Witek wzdrygnął się przy pierwszym kęsie i odłożył z niesmakiem. Szukamy amerykańskiej restauracji, koniecznie z wi-fi.

Okolica wokół lotniska mocno zaniedbana, w większości zamieszkana przez Meksykanów i inne hiszpańsko-języczne nacje. Zatrzymujemy się kilkukrotnie, ale albo nie ma wi-fi albo tak śmierdzi starym olejem, że rezygnujemy. W końcu znajdujemy sieciową restaurację z amerykańsko- meksykańskim menu. Zamawiamy bar sałatkowy. Możemy jeść do woli, są tortille i owoce, zupy, sałatki i kiełbaski. Głód został zaspokojony. Niestety okazuje się że wi-fi jednak nie ma, więc nie pozostaje nic innego jak znaleźć jakieś rest area w okolicy i iść spać. Nasza mapa pokazuje rest area na autostradzie I-5.

Los Angeles nocą jest lekko przerażające, po 6 pasów w każdą stronę, co chwila zjazd na inną autostradę, ślimaki i sznur samochodów nawet w nocy. Jakimś cudem nie trafiamy na tą rest area. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, chcemy kupić nową mapę. Grubawa ekspedientka, oczywiście Meksykanka ze zbiorem przepięknych złotych zębów standardowo zaczyna pytać skąd jestem. Odpowiadam po hiszpańsku. Gdy ta usłyszała swój rodzimy język zrobiła się bardzo miła i zaczęła wypytywać o Polskę. Od słowa do słowa sama zaproponowała, żebyśmy przespali się u nich na stacji, twierdząc, że jest tu bardzo bezpiecznie. Tak też zrobiliśmy. W naszym samochodzie po złożeniu wszystkich siedzeń mamy tyle miejsca, że cała nasza czwórka może się wyspać – jest ciepło, miło i nie pada na głowę. Do jutra!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

NOWE ŻYCIE SZACHOWNICY

Jaskinia Szachownica Fundacja Speleologia Polska angażuje się w wiele pożytecznych projektów. Jednym z nich jest dokumentacja jaskini...