niedziela, 19 maja 2013

TRUSKAWKOWY DZIEŃ

relacja z soboty 11.05.2013

Nasza klasa
Judy przynosi nam śniadanie na tacy. Robimy mocną kawę w naszej małej kuchni i wynosimy stolik na tylną werandę. Słońce pali niemiłosiernie. Witek siedzi ze zdobycznym kapeluszem na głowie. Pękamy ze śmiechu.


Kowboj je śniadanie
Na rancho praca wre od samego rana. Allen wyjechał z samego rana pick-upem z synami. Wrócą wieczorem. Judy ustawia spryskiwacze i nawadnia trawniki. Jest za wysoka temperatura, jak na tą porę roku. Wszyscy czekają z utęsknieniem na deszcz.

Ania karmi konia marchewką. 
Spoglądam w stronę Truskawkowej Góry. Ośnieżony szczyt odznacza się na tle pozostałych gór. To wzniesienie ma w sobie magnetyczną siłę. Każe nam iść ku sobie. Bierzemy prowiant i podjeżdżamy pod szlak. Zamieniamy sandały na buty trekingowe. Temperatura spada o kilka stopni. Co za ulga!
Ania jest bardzo dzielna
Ela z Witkiem na szlaku


Judy nas ostrzegła, że z powodu nawału śniegu możemy mieć problem z podejściem nawet pod Truskawkowe Jezioro, nie mówiąc o wyższych partiach. Od jeziora oddziela nas dystans 2 kilometrów. Wędrówka jest przyjemna, szlak jest suchy, nie ma śniegu.

Jezioro Truskawkowe

Jezioro zachwyca mnie swoim niezmiennym majestatem. Siadamy na kamieniach i spoglądamy na odbijające się w wodzie góry. Wędrujemy dalej. Zaczynają pojawiać się pojedyncze płaty śniegu. Ania omija przeszkody w postaci powalonych drzew. Po jakimś czasie pojawia się więcej i więcej śniegu. Ze względu na Anię, decydujemy się na częściowy odwrót. Ania z Witkiem zawracają, natomiast ja i Ela chcemy dojść do wodospadu.

W drodze do wodospadu
Truskawkowy Wodospad
Coraz więcej śniegu, a wodospadu ani nie słychać, ani nie widać. Jeszcze kilka minut i będziemy musiały wracać. Mamy klucze od samochodu. Nareszcie słyszymy szum wody. Rzeka opada z ogromną siłą na dół. Gdy stajemy blisko, po chwili jesteśmy mokre od mżawki. Obok wodospadu widzimy ściany pokryte ogromnymi soplami lodu. Lodowa ściana odzywa się, trzeszczy. Boję się, bo upadek większego bloku lodu mógłby nas nawet zabić. Pośpiesznie robimy zdjęcia i czym prędzej pędzimy na dół.

W okolicach jeziora Ela zauważa strzałkę zrobioną z gałęzi i szyszek, a obok banany. To Witek z Anią bawili się w zostawianie śladów. Robimy sobie szybką przerwę na przekąskę i wkrótce doganiamy naszych kompanów.

tajemnicze znaki wskazują nam drogę
Jesteśmy z powrotem w naszej bazie. Słońce zaczyna chylić się do snu. Obserwujemy zachód słońca. Gama kolorów przewija się przez niebo. Nic więcej nie potrzeba nam do szczęścia.


Zachód słońca







sobota, 18 maja 2013

TYLKO W AMERYCE !!

relacja z czwartku i piątku 09.05 – 10.05.2013

Rano budzimy się wcześnie i zabieramy się za sałatkę jarzynową. Naomi przygotowała wszystkie składniki. Kroimy z Elą jarzyny. Wyciągamy ze zlewu seler naciowy – trochę jesteśmy zdziwione.

- przecież chciałyście „celery” - patrzy na nas Naomi.

Okazuje się, że „celery” to jest seler (tak jak mnie uczyli w szkole) – tylko że naciowy. Seler korzeniowy, o który nam chodziło, to „celeriac”.

Sałatka jest dobra, nawet bez selera. Naomi skrupulatnie zapisuje przepis i obserwuje nas podczas pracy. Jest bardzo dobrą kucharką. Ten przepis dołączy do swojej kolekcji zdobyczy kulinarnych.

Po śniadaniu jedziemy na plac zabaw. To nie jest zwykły plac zabaw. W całości został ufundowany i wybudowany przez mieszkańców Port Angeles. Dzieci brały udział w projektowaniu. Ogromna ilość tuneli, zjeżdżalni i przeróżnych przeszkód bardzo podoba się Ani. Mogłaby bawić się tu do wieczora. Każde urządzenie na placu jest oznaczone tabliczką sponsora. Na kafelkach są odbite kolorowe ślady rączek i nóżek, podpisane imionami dzieci.

Pożegnalne zdjęcie na placu zabaw
Do Prairie City mamy 570 mil. Wybieramy malowniczą trasę wzdłuż rzeki Kolumbia. Mająca 2000 km rzeka ma swoje źródło w Kanadzie, a wpływa do Pacyfiku w mieście Astoria w stanie Oregon.. Ostatni odcinek rzeki oddziela stan Washington od Oregonu.

Piszę dla Was relację
Ela prowadzi samochód, Witek jest nawigatorem. Ja siedzę z tyłu, zabawiam Anię, a w wolnym czasie obmyślam plan działania na najbliższe dni.

Nad brzegiem jeziora jemy kolację
Po nocnym odpoczynku zbliżamy się do Pendleton (Oregon). Miasteczko znane jest z corocznej ważnej imprezy rodeo. Wszystko zdaje się tutaj nawiązywać do westernowego stylu życia. Nawet w McDonaldzie tabliczka na toalecie męskiej i żeńskiej zamiast „ladies” i „gentlemen” wskazuje „cowboys” i „cowgirls”.

Kierujemy się na drogę 395 i przemieszczamy na południe. Rozległe prerie i pasące się bydło to nasz widok przez najbliższe sto mil. Nieliczne, bardzo malutkie miasteczka mijane po drodze dają możliwość zatankowania lub zakupu kawy. Kilka budynków po obu stronach głównej drogi – to centrum. Stacja benzynowa to przeważnie punkt informacyjny i miejsce spotkań dla lokalnej ludności.

W McDonaldzie obserwujemy transport jedzenia wprost do zamrażalki
Do Prairie City dojeżdżamy około godziny 17. W pierwszej kolejności jedziemy zobaczyć dom, w którym kilka lat temu mieszkałam i pracowałam. Przed domem tabliczka z adresem agencji nieruchomości. Dom jest wystawiony na sprzedaż. Niezamieszkany salon, pusta kuchnia, gołe ściany i odpryskująca farba nie przypominają niegdyś tętniącego życiem domu, gdzie goście przyjeżdżali odpocząć i chłonąć otaczającą przyrodę. W chorym ciele brakuje duszy. Mam nadzieję, że znajdzie się pasjonata, który kupi tą ziemię i tchnie nowe życie w tą wspaniałą wiktoriańską posiadłość.

Dom, w którym kiedyś mieszkałam
W centrum miasteczka zamknęły się 2 sklepy. Na ich miejsce powstała nowa restauracja meksykańska i sklep z dekoracjami, ubraniami i kawiarnią w jednym. Sklep jest zamknięty. Oglądamy wystawy sklepowe.

Mural na ścianie w Prairie City
-  Założę się, że to miejsce należy do Judy – mówię. Linda opowiadała mi, że Judy otworzyła z przyjaciółkami sklep. Te piękne dekoracje to musi być jej robota.

Zaraz się przekonamy, a tymczasem pokonujemy ostatnie 12 mil i podjeżdżamy pod dom Judy i Allena. Na tarasie siedzi kilka kobiet, plotkują. Na nasz widok gospodyni wstaje pośpiesznie i wita nas serdecznie. Dwie z kobiet okazują się wspólniczkami Judy. Sklep, który odkryliśmy godzinę temu to właśnie ich interes. Delektujemy się słoneczną pogodą i rozmawiamy z nimi. Pytają o Polskę i nasze dotychczasowe wrażenia.

Halley najmłodsza z siedzących tu dam intryguje nas najbardziej. Wygląda na około 20 lat. Ma długie brązowe włosy i ładną twarz. Poza podkreślonymi na czerwono ustami nie ma make-upu. Krótka przewiewna sukienka i kowbojki uwydatniają jej dziewczęcą urodę. Opowiada nam o swojej podróży do Niemiec i chęci powrotu do Europy. W rozmowie wspomina, że za tydzień udziela ślubu.

- Jak to możliwe, że udzielasz ślubu? - dopytuję, myśląc, że źle ją zrozumiałam.
- moja koleżanka wychodzi za mąż. Ja prowadzę ceremonię. Mam już nawet przygotowaną przemowę – odpowiada mi.
- czyli jesteś wodzirejem? – nie daję za wygraną.
- Prowadzę ceremonię – tak jak ksiądz.
- Ale jak to możliwe? - robię wielkie oczy. Skończyłaś jakąś specjalną szkołę, albo kurs?
- Zapisałam się na listę na stronie internetowej i mogę legalnie udzielać ślubów. Wszystkim powtarzam, jeżeli masz 10 minut, wejdź na odpowiednią stronę, zarejestruj się i masz dodatkowe źródło utrzymania. Ja dowiedziałam się o tej stronie od Romana. A tak przy okazji to on jest Polakiem.
- Ile udzieliłaś ślubów jak do tej pory?
- To będzie moja trzecia ceremonia.
Judy widzi moje szczere zdziwienie i powtarza dwukrotnie: „Only in America” (tylko w Ameryce”)

Kiedy Allen wraca z pracy jemy kolację. Najlepsza kolacja, jaką mieliśmy w Ameryce: enchiladas, świeża szpinakowa sałatka i ziemniaki w mundurkach, a na deser pyszne ciasto sernikowe ze spodem zrobionym z masła orzechowego. Allen, przystojny kowboj ze śnieżnobiałym uśmiechem, jak co dzień ciężko pracował na swoim ogromnym rancho. Ma w posiadaniu kilka tysięcy sztuk bydła. Krowy mięsne to jego całe życie i ulubiony temat rozmowy.

Widok na Góry Truskawkowe 

Zostajemy ulokowani w osobnym domku, który jeszcze sto lat temu był jednoklasową szkołą, a obecnie został przekształcony w malutki bed&breakfast (pokoje gościnne). Urządzony z pamięcią o pierwotnym przeznaczeniu wykorzystuje w wystroju tablice lekcyjne, dzwonek i starą ławkę. Bardzo nam się tutaj podoba. Jutro rozejrzymy się dokładniej. Teraz idziemy spać.  

Nasza szkoła
Widok z werandy


czwartek, 16 maja 2013

WAMPIRY Z DESZCZOWEJ KRAINY

relacja z środa 08.05.2013

Naomi i Joe robią nam niespodziankę i serwują polskie śniadanie. Jest jajko na twardo, kiełbasa, serek wiejski (ser biały w granulkach ze śmietaną), dobra mocna kawa i herbata. Brakuje jedynie chleba. Amerykanie nie hołubią pieczywa. Na stołach gości najczęściej chleb tostowy. W sklepach królują dmuchane jasne bułki i chleb, który z łatwością można ugnieść w kulkę.

Naomi od rana szuka produktów do polskiej sałatki jarzynowej, którą zaproponowaliśmy zrobić wczoraj wieczorem. Nasza gospodyni była rano w sklepie i przyniosła brakujące składniki. Próbowała znaleźć również ser biały na pierogi. Wizyta w kilku sklepach nic nie dała. Czeka jeszcze na telefon z delikatesów.

Pakujemy się na wycieczkę, gdy podekscytowana Naomi woła mnie i prosi o pomoc:

- Dzwoniła do mnie ekspedientka z delikatesów. Mają biały ser. Jedź ze mną. Sprawdzisz na miejscu czy ser jest odpowiedni.

Wsiadamy do samochodu i jedziemy do supermarketu z ekologiczną żywnością. W dziale serów pani podaje nam zafoliowaną kostkę. Spoglądam i od razu wiem, że to nie to, czego szukamy. Ser jest żółty. Spoglądam na szklaną gablotę . Lustruję wzrokiem wszystkie wystawione tam produkty Kilka z nich wyglądem przypomina ser biały. Sprzedawczyni otwiera kolejne sery i podaje do spróbowania. Po 7 próbce poddajemy się. Nie ma tu sera, który choćby w przybliżeniu smakował jak ser biały.

Wracamy do domu i za chwilę wyruszamy na podbój Parku Narodowego Olympic. Za około 56 mil wjeżdżamy do miasta Forks. Fani sagi „Zmierzch” od razu rozpoznają te deszczowe, zamglone miasteczko, gdzie mieszkała Bella Swan. Wszystko tu nawiązuje do filmu. Jest księgarnia Twilight i pensjonat Twilight. Ludzie przyjeżdżają tu specjalnie aby zobaczyć szkołę i inne budynki występujące w filmie. Dla najbardziej dociekliwych, przewodnicy mają w ofercie wycieczkę śladami wampirów.

Zostawiamy w tyle miasteczko i dojeżdżamy do rezerwatu Indian Quileute. W La Push, gdzie jesteśmy jest największe skupisko tych Indian. Mieszka ich miasteczku około czterystu. To wiele, gdyż całkowita ich liczba nie przekracza 2000. Plemię ma swój własny bardzo rzadki język, w którym nie występują głoski „m” i „n”. Indianie wierzą, że pochodzą od wilków. Stephanie Meyer wykorzystała i te fakty w swoich książkach. Przedstawiciele Quileute są ukazani jako wrogowie wampirów, którzy potrafią przybrać postać wilków.

Pierwsza plaża
Dojeżdżamy do pierwszej, najłatwiej dostępnej plaży. Pacyfik jest spokojny. Na plaży leżą szczątki drzew, obumarłe korzenie i gałęzie. Po mokrym piasku dostojnie przechadzają się kruki. Poszukują krabów, które co jakiś czas wyrzuca Ocean. Spacerujemy po plaży. Joe wyciąga lornetkę i wypatruje ptaków. Nad skałami krążą dwa bieliki amerykańskie. Jesteśmy podekscytowani.
Jeszcze nie nacieszyliśmy się widokiem bielików, kiedy Naomi krzyczy do nas.



- spójrzcie na Ocean. Widzę fontannę. Wieloryb tędy płynie. Teraz wszyscy uważnie wpatrujemy się w wodę.
- Jest - krzyczą Ela i Witek. Wieloryb ukazał kawałek swojego ciała i wyrzucił strumień wody do góry.

Podchodzimy bliżej brzegu i obserwujemy Ocean. Wieloryby migrują o tej porze na Alaskę. Co jakiś czas widzimy fontanny wody lub wynurzający się grzbiet. Jesteśmy szczęśliwi.

Plaża w La Push


Chcemy zobaczyć drugą plażę, która nie jest oznaczona i trudniej się do niej dostać. Pytamy miejscowych i wskazują nam drogę. Nie ma żadnego drogowskazu czy tablicy informacyjnej. Szlak prowadzi przez las, schodząc powoli ku wybrzeżu. Gdy opuszczamy szlak naszym oczom ukazuje się.... przepiękna, długa i szeroka plaża. Z Oceanu wystają samotne skały o które rozbijają się fale. Widok zapiera dech w piersiach. Nie dziwimy się, że firma Kodak, kręciła tu swoją reklamówkę. To wymarzone miejsce do robienia zdjęć. Jesteśmy podekscytowani. Biegamy i wygłupiamy się. Witek i ja wspinamy się na jedną ze skał i podziwiamy krajobraz z szerszej perspektywy. Jest cudownie.

Wapiti
Ostatnia część parku Olympic to las deszczowy. Z La Push kierujemy się w dalszym ciągu drogą 101, aby za niecałą godzinę skręcić w lewo w kierunku szlaków. W pewnej chwili Witek ostro hamuje. Tuż przed nami przechadza się grupa samic z rodziny wapiti (zwierzęta bardzo podobne do naszych jeleni). Zwierzęta spacerują środkiem drogi, wydają się zupełnie niewzruszone ludzką obecnością. Powoli mijamy je z bijącymi sercami.

Szlak, którym idziemy prowadzi nas wzdłuż galerii drzew. Wszystkie porośnięte są gęstym mchem. Zrośnięte drzewa ze zwisającymi nitkami porostów to tutaj zwyczajny widok. Las deszczowy Hoh to jedno z najbardziej wilgotnych miejsc na kontynencie. Roczne średnie opady deszczu sięgają 4 metrów. Wysokie drzewa (w większości świerki sitkajskie) pochłaniają większość światła. Panuje tu tajemnicza, mroczna atmosfera pierwotnego lasu. Podoba mi się tutaj.

Las deszczowy
Zmęczeni i głodni wracamy do domu. Po drodze stołujemy się w meksykańskiej restauracji i pochłaniajmy enchiladas czyli kukurydziane placki z farszem polane ostrym paprykowym sosem. Dodatki to ryż i fasola. Ania standardowo wybiera frytki. Wszystko smakuje znakomicie po męczącym dniu.

Stara budka porośnięta mchami
Kiedy dojeżdżamy do domu jest po dziesiątej. Pijemy pyszną herbatę i wspominamy wieloryby, plażę i las deszczowy. Niestety musimy jutro ruszać dalej. Joe kusi nas, żebyśmy zostali jeszcze jeden dzień i wyruszyli jutro promem do Kanady. Bardzo kusząca propozycja. Czas jednak wracać na południe.

Joe i Naomi
Joe i Naomi dziękują nam za wizytę i obdarowują nas albumami o Parku Olympic. Piękne zdjęcia zrobione przez światowej sławy fotografa zachwycają swą urodą. Dziękujemy za prezenty. Jesteśmy wzruszeni i wdzięczni.

środa, 15 maja 2013

PARK NARODOWY OLYMPIC

relacja z wtorek 07.05.2013

Leniwie się przeciągam. Otwieram oczy. Anka kręci się obok. Już nie śpi. Na parterze słyszę skwierczenie bekonu. Będą jajka. Joe to perfekcjonista. Wszystko robi z pełnym zaangażowaniem. Jajecznica jest pyszna. Naomi przygotowuje świeże owoce. Uwielbiam ten dom pełen tajemnic. Kapelusze, obrazy koni i ilustracje do bajek, regały pełne pięknych albumów, stare pianino i stosy płyt winylowych w rogu salonu. Każdy przedmiot ma swoją historię, która czeka na opowiedzenie.

Hurricane Ridge - widok na najwyższe góry
Dzisiaj zaczynamy zwiedzanie Parku Narodowego Olympic. To park często określany jako trzy w jednym - wysokie ośnieżone góry, lasy deszczowe i dzikie plaże Pacyfiku. Zaczynamy od gór, a dokładnie od Hurricane Ridge, czyli najwyższego punktu, do którego można dojechać samochodem. Droga wspina się stromo na odcinku 27 km pokonując ponad 1500 m przewyższenia. Góry wyrastają z oceanu. Z punktu widokowego widzimy najwyższe szczyty włącznie z Mt. Olympus (2428m). W okolicach siedziby parku jest dużo ubitego śniegu. Rzucamy się kulkami i spacerujemy.

Zima nie chce skapitulować
Szosą 101 ruszamy na zachód nad jezioro Lake Crescent. Po drodze zatrzymujemy się na lunch. Lokal jest znany z pysznego deseru – ciasta z jeżynami. To bardzo ceniony owoc w tym rejonie. Galon jeżyn kosztuje 40$, a obszary ich występowania są tajemnicą poliszynela. Rozmawiamy o jeżynach z właścicielką. Skarży się, że z każdym rokiem jeżyny w skupie kosztują coraz więcej.

Lake Crescent
Polodowcowe jezioro Crescent według legendy zostało przedzielone na pół wielkim kamieniem przez boga, kiedy ten zobaczył, że dwa plemiona indiańskie mordują się między sobą w bratobójczej bitwie. Legenda nie mija się bardzo z prawdą. Dawno temu potężne osunięcie ziemi przedzieliło jezioro na pół. Droga wije się kręto tuż przy stromym brzegu jeziora. Nie jeden samochód skończył swój żywot w odmętach jeziora. Niegdyś miejscowi wierzyli, ze jezioro nie ma dna.

Na trawie odpoczywa kaczuszka - nie będę jej przeszkadzać
wodospad Merymare
Spacerujemy krótkim szlakiem do 27 metrowego wodospadu Merymare, który urokliwie spływa po grzbiecie górskim. Czeka nas jeszcze krótki odpoczynek na tarasie historycznego Lake Crescent Lodge (restauracja – hotel), gdzie przyjeżdżał na odpoczynek Franklin Delano Roosevelt. Wygłupiamy się z Anią na molo i spacerujemy wzdłuż brzegu jeziora. Sielankowe popołudnie musi się kiedyś skończyć. Wracamy do Port Angeles. Francine żegna się z nami i wraca do Seattle, a my zabieramy się za pranie i suszenie prania.


Ela z Anią na molo tuż przy Crescent Lake Lodge
Wieczorem przy kieliszku kalifornijskiego wina oglądamy zdjęcia Joe i Naomi z ich podróży po Afryce i Polsce. Jesteśmy zachwyceni zdjęciami. Sprzęt najwyższej klasy i wprawne oko fotografów daje w rezultacie profesjonalne zdjęcia, których nie powstydziłby się National Geographic. Joe i Naomi po raz kolejny zadziwiają nas swoimi talentami artystycznymi. 

Zapraszam, kto chce odpocząć?



MÓJ PRYWATNY KONCERT

relacja z poniedziałek 06.05.2013

Rano wstajemy i pakujemy nasze walizki. Śniadanie już czeka. Żal nam opuszczać Seattle, ale już cieszymy się na nową przygodę. Dzisiaj musimy dotrzeć do Port Angeles. To miasto na północy Washingtonu. Mieszka tam Naomi i Joe – kuzyni Francine. To u nich spędzimy kolejne dwa dni.

Francine ma dzisiaj wolne i kiedy jemy śniadanie postanawia:

- jest taka piękna pogoda. Tak sobie myślę, że pojadę z Wami do moich kuzynów. Zrobię im niespodziankę, a przy okazji będę waszym przewodnikiem. To nie jest bardzo daleko. Zjemy wspólnie kolację i wrócę do Seattle.

Cieszymy się bardzo i już bez żalu opuszczamy miasto.

Samochód jest na promie do Kingston

Najkrótsza droga do Port Angeles prowadzi szlakiem wodnym. W Edmond, tuż obok Seattle wsiadamy na prom (32$) i za pół godziny jesteśmy w Kingston. Tym sposobem skracamy sobie drogę o 90 mil. Na pokładzie promu relaksujemy się, podziwiając góry i zatokę. 

Promy pływają co kilkanaście minut
Francine i Witek na promie
Z Kingston drogą 104 jedziemy na północ. W przeszłości rosnące tu gęste lasy były głównym źródłem utrzymania wielu rodzin. Obecnie większą część półwyspu Olympic zajmuje Park Narodowy Olympic, dając ochronę lasom deszczowym i licznym gatunkom dzikich ptaków i zwierząt.

Malutki cmentarz na wzgórzu otoczony białym drewnianym płotkiem.
Nagrobek mężczyzny, który zginął walcząc w bitwie z Indianami w  1856 roku
Zatrzymujemy się w malutkiej miejscowości Port Gamble. Nic się tu nie dzieje. W 1995 roku zamknięto tutejszy tartak – najdłużej nieprzerwanie działający tartak w północnej Ameryce. Wydaje się, że życie zamarło. Malutkie domki usadowione wzdłuż zatoki czekają na letnich najemców, wielki namiot weseleny czeka na młode pary, a mały cmentarz na wzgórzu czeka na nowych lokatorów. Rozległa korona drzewa daje cień tablicom nagrobkowym. Młody mężczyzna w czapce bejsbolówce kosi niewzruszenie trawę. Uśmiecham się do siebie. Przypomina mi Forresta Gumpa. Zwiedzamy miejscowy sklep. Pełni on funkcje sklepu z produktami pierwszej potrzeby, pamiątkami, artykułami dekoracyjnymi a jednocześnie to kawiarnia i restauracja.

Wnętrze sklepu w Port Gamble. Jest tu wszystko
Przesiadam się do samochodu Francine. Ponownie jedziemy lasem. Czas mija nam szybko. Jesteśmy na przedmieściach Port Angeles i za kilka minut podjeżdżamy pod dom Naomi i Joe. Ich dom jest podobno stary, ma około 70 lat. Na dzwiach frontowych znajdujemy kartkę, że gospodarze czekają na nas w ogrodzie. Przechodzimy na tył domu. Witamy się serdecznie. Naomi cieszy się, że widzi kuzynkę. Ze śmiechem pyta Francine:

- bałaś się że nie trafią sami? - 
- chciałam Was odwiedzić, ale jeżeli przeszkadzam to zaraz wsiadam i wracam do domu.

Obie śmieją się w głos. Widać, że łączy je silna więź. Za chwilę Naomi znowu dworuje z kuzynki, kiedy dowiaduje się, że zaserwowała nam śniadanie. Śmieje się, że to chyba pierwszy posiłek, który przygotowała własnoręcznie. Teraz to i my się śmiejemy.

Naomi słysząc naszą rozmowę po polsku, mówi:

- jak słyszę Wasz język, od razu przypomina mi się babcia i letnie wakacje. To takie przyjemne wspomnienia.
Na obiad Joe serwuje steki z grilla. Naprawdę pycha. Po chwili odpoczynku Naomi przynosi kartkę ze skserowanym tekstem w języku polskim.

- Czy możecie nam przetłumaczyć ten list? - prosi.

Podekscytowane kuzynki siadają obok siebie i wpatrują się w nas. Próbujemy odczytać cokolwiek. Nieczytelne pismo i staropolski język nieułatwia zadania. Śmiejemy się chwilami, a kuzynki coraz bardziej świdrują nas wzrokiem. W liście ciocia informuje, że wysyła akt chrztu jednej z dziewczynek i może wysłać akty innych dzieci. Na końcu stwierdza, że nic się nie dzieje i nie ma nic ciekawego do napisania, więc kończy. Kiedy Naomi dopytuje się czego dotyczy list tłumaczymy dokładnie tekst. Chyba są trochę rozczarowane. Myślały, że list dotyczy jakiejś ważnej tajemnicy rodzinnej. Trochę żałuję w myślach, że nie wymyśliłam jakiejś romantycznej historii.

Pod wieczór wybieramy się do portu zobaczyć Pacyfik. Daleko na zamglonym niebie widać zarysy ogromnych oświetlonych statków. Tajemniczo przesuwają się po wodzie, aby w końcu zniknąć.

Duże statki w mgle
Naomi i Joe w prawym dolnym rogu - mural na budynku
Na ścianie pobliskiego budynku widzę mural. Joe wskazuje na parę siedzącą przy brzegu. To on i Naomi. Pozowali znajomemu artyście. W drodze powrotnej Joe musi zabrać coś z pracy. Zaprasza nas do biura i pokazuje swój gabinet. Chwali się swoją drewnianą rzeźbą wykonaną specjalnie na zamówienie przez polskiego artystę. Rzeźba bardzo mi się podoba. Joe jest dyrektorem oddziału dużej firmy doradczej w Port Angeles. W biurze panuje przyjacielska atmosfera. W sali narad jest przenośny elektryczny grill. W piątki, w porze lunchu pracownicy spożywają wspólny posiłek.

od lewej: Naomi, Joe i Francine
Wracamy do domu i Joe przynosi coraz to nową butelkę z winem. Wina tu nie brakuje. Joe jest koneserem wina i ma ponad 500 butelek tego trunku w piwnicy. Francine wykonuje kilka telefonów, do szefa i sąsiadki i zostaje na noc. Oprócz zaintresowania winem Joe jest melomanem. Specjalnie zaprojektowany, szklany gramofon o kosmicznym kształcie, kilka wzmacniaczy i głośniki staranie porozstawiane po salonie dają idealne brzmienie. Naomi wybiera starą płytę
Eltona Johna. Zagłębiam się wygodnie na kanapie i wysłuchuję całą płytę. Czuję się, jakbym była na prywatnym koncercie. Tylko dla mnie.

Polecany post

NOWE ŻYCIE SZACHOWNICY

Jaskinia Szachownica Fundacja Speleologia Polska angażuje się w wiele pożytecznych projektów. Jednym z nich jest dokumentacja jaskini...