Naomi i Joe robią nam niespodziankę i
serwują polskie śniadanie. Jest jajko na twardo, kiełbasa, serek
wiejski (ser biały w granulkach ze śmietaną), dobra mocna kawa i
herbata. Brakuje jedynie chleba. Amerykanie nie hołubią pieczywa.
Na stołach gości najczęściej chleb tostowy. W sklepach królują
dmuchane jasne bułki i chleb, który z łatwością można ugnieść
w kulkę.
Naomi od rana szuka produktów do
polskiej sałatki jarzynowej, którą zaproponowaliśmy zrobić
wczoraj wieczorem. Nasza gospodyni była rano w sklepie i przyniosła
brakujące składniki. Próbowała znaleźć również ser biały na
pierogi. Wizyta w kilku sklepach nic nie dała. Czeka jeszcze na
telefon z delikatesów.
Pakujemy się na wycieczkę, gdy
podekscytowana Naomi woła mnie i prosi o pomoc:
- Dzwoniła do mnie ekspedientka z
delikatesów. Mają biały ser. Jedź ze mną. Sprawdzisz na miejscu
czy ser jest odpowiedni.
Wracamy do domu i za chwilę wyruszamy
na podbój Parku Narodowego Olympic. Za około 56 mil wjeżdżamy do
miasta Forks. Fani sagi „Zmierzch” od razu rozpoznają te
deszczowe, zamglone miasteczko, gdzie mieszkała Bella Swan. Wszystko
tu nawiązuje do filmu. Jest księgarnia Twilight i pensjonat
Twilight. Ludzie przyjeżdżają tu specjalnie aby zobaczyć szkołę
i inne budynki występujące w filmie. Dla najbardziej
dociekliwych, przewodnicy mają w ofercie wycieczkę śladami
wampirów.
Zostawiamy w tyle miasteczko i
dojeżdżamy do rezerwatu Indian Quileute. W La Push, gdzie jesteśmy
jest największe skupisko tych Indian. Mieszka ich miasteczku około
czterystu. To wiele, gdyż całkowita ich liczba nie przekracza 2000.
Plemię ma swój własny bardzo rzadki język, w którym nie
występują głoski „m” i „n”. Indianie wierzą, że pochodzą
od wilków. Stephanie Meyer wykorzystała i te fakty w swoich
książkach. Przedstawiciele Quileute są ukazani jako wrogowie
wampirów, którzy potrafią przybrać postać wilków.
Pierwsza plaża |
Dojeżdżamy do pierwszej, najłatwiej
dostępnej plaży. Pacyfik jest spokojny. Na plaży leżą szczątki
drzew, obumarłe korzenie i gałęzie. Po mokrym piasku dostojnie
przechadzają się kruki. Poszukują krabów, które co jakiś czas
wyrzuca Ocean. Spacerujemy po plaży. Joe wyciąga lornetkę i
wypatruje ptaków. Nad skałami krążą dwa bieliki amerykańskie.
Jesteśmy podekscytowani.
Jeszcze nie nacieszyliśmy się
widokiem bielików, kiedy Naomi krzyczy do nas.
- spójrzcie na Ocean. Widzę
fontannę. Wieloryb tędy płynie. Teraz wszyscy uważnie wpatrujemy
się w wodę.
- Jest - krzyczą Ela i Witek.
Wieloryb ukazał kawałek swojego ciała i wyrzucił strumień wody
do góry.
Podchodzimy bliżej brzegu i
obserwujemy Ocean. Wieloryby migrują o tej porze na Alaskę. Co
jakiś czas widzimy fontanny wody lub wynurzający się grzbiet.
Jesteśmy szczęśliwi.
Plaża w La Push |
Chcemy zobaczyć drugą plażę, która
nie jest oznaczona i trudniej się do niej dostać. Pytamy
miejscowych i wskazują nam drogę. Nie ma żadnego drogowskazu czy
tablicy informacyjnej. Szlak prowadzi przez las, schodząc powoli ku
wybrzeżu. Gdy opuszczamy szlak naszym oczom ukazuje się....
przepiękna, długa i szeroka plaża. Z Oceanu wystają samotne skały
o które rozbijają się fale. Widok zapiera dech w piersiach. Nie
dziwimy się, że firma Kodak, kręciła tu swoją reklamówkę. To
wymarzone miejsce do robienia zdjęć. Jesteśmy podekscytowani.
Biegamy i wygłupiamy się. Witek i ja wspinamy się na jedną ze
skał i podziwiamy krajobraz z szerszej perspektywy. Jest cudownie.
Wapiti |
Ostatnia część parku Olympic to las
deszczowy. Z La Push kierujemy się w dalszym ciągu drogą 101, aby
za niecałą godzinę skręcić w lewo w kierunku szlaków. W pewnej
chwili Witek ostro hamuje. Tuż przed nami przechadza się grupa
samic z rodziny wapiti (zwierzęta bardzo podobne do naszych jeleni).
Zwierzęta spacerują środkiem drogi, wydają się zupełnie
niewzruszone ludzką obecnością. Powoli mijamy je z bijącymi
sercami.
Szlak, którym idziemy prowadzi nas
wzdłuż galerii drzew. Wszystkie porośnięte są gęstym mchem.
Zrośnięte drzewa ze zwisającymi nitkami porostów to tutaj
zwyczajny widok. Las deszczowy Hoh to jedno z najbardziej wilgotnych
miejsc na kontynencie. Roczne średnie opady deszczu sięgają 4
metrów. Wysokie drzewa (w większości świerki sitkajskie)
pochłaniają większość światła. Panuje tu tajemnicza, mroczna
atmosfera pierwotnego lasu. Podoba mi się tutaj.
Las deszczowy |
Zmęczeni i głodni wracamy do domu. Po
drodze stołujemy się w meksykańskiej restauracji i pochłaniajmy
enchiladas czyli kukurydziane placki z farszem polane ostrym
paprykowym sosem. Dodatki to ryż i fasola. Ania standardowo wybiera
frytki. Wszystko smakuje znakomicie po męczącym dniu.
Stara budka porośnięta mchami |
Kiedy dojeżdżamy do domu jest po
dziesiątej. Pijemy pyszną herbatę i wspominamy wieloryby, plażę
i las deszczowy. Niestety musimy jutro ruszać dalej. Joe kusi nas,
żebyśmy zostali jeszcze jeden dzień i wyruszyli jutro promem do
Kanady. Bardzo kusząca propozycja. Czas jednak wracać na południe.
Joe i Naomi |
Joe i Naomi dziękują nam za wizytę i
obdarowują nas albumami o Parku Olympic. Piękne zdjęcia zrobione
przez światowej sławy fotografa zachwycają swą urodą.
Dziękujemy za prezenty. Jesteśmy wzruszeni i wdzięczni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz