poniedziałek, 16 stycznia 2017

DRUGI DZIEŃ W HANOI

Muszę dzisiaj wstać wcześnie, jeżeli mam zrobić wszystko co zaplanowałam. Śniadanie w hotelu to 2 grzanki, jajecznica i kawa. Zerkam na zaplecze, gdzie chłopak przygotowuje śniadanie. W pomieszczeniu panuje kompletny bałagan. Miejsce to pełni funkcje prowizorycznej kuchni, przechowalni bagażu, schowka na środki czystości. Wśród sterty ubrań walają się rolki papieru toaletowego i plastikowe sandały. Nikomu to nie wadzi. Nie przeszkadza mi to delektować się śniadaniem. Umówiłam się z Howardem, który wczesnym rankiem przyjechał do Hanoi, że spotkamy się i wspólnie ustalimy dalsze plany. Nie mieszka daleko ode mnie, tak przynajmniej wynika z mapy.

życie toczy się na ulicy

Nie zapominajcie, że jestem w jednej z najstarszych części miasta, w dzielnicy rozrywkowo-handlowej. Układ tej części miasta powstał w XV wieku. Tutaj w przeszłości skupiali się rzemieślnicy i fachowcy. Stare miasto znane jest jako Dzielnica 36 ulic, których nazwy pochodziły od poszczególnych rzemiosł. Plątanina ulic nie jest łatwa do pokonania. Mnóstwo ludzi, setki pojazdów oraz mieszkańcy, którzy żyją bardziej na ulicy niż w domu. 


Niemal przy każdym wejściu stoją wielkie balie z poukładanymi czystymi naczyniami, które wieczorem były myte, zresztą też na widoku publicznym. Jakaś pani układa na kartonach kawałki surowego mięsa, które za kilka godzin będzie sprzedawała turystom już w przetworzonej postaci. Co chwilę mijają mnie kobiety z nosidłami wypełnionymi owocami, warzywami lub innymi produktami.



Nagle podbiega do mnie mężczyzna i chwyta delikatnie za mojego buta. Nie bardzo wiem o co chodzi. Wyciąga z siatki klej i pokazuje na moją podeszwę sandała. Tylko nie to. Sandały są stare, ale dobre. Dziękuję i uciekam dalej. Na skrzyżowaniu wyciągam mapę i to jest błąd. Momentalnie podbiega kolejny mężczyzna i pokazuje na swój skuter. Podwiozę Cię, zdaje się pokazywać swoimi rękami. Ja nie dojdę? Jeszcze tego brakowało. Sama sobie poradzę. Dziękuję po raz kolejny. Po kilku skrzyżowaniach przywykam do zaczepek motorzystów i rikszarzy. Uśmiecham się i idę dalej swoją drogą.



Howard mieszka w dużym, ładnym hotelu z recepcję z prawdziwego zdarzeniach. Przy drzwiach stoi odźwierny, którego jedynym zadaniem jest otwieranie drzwi, tak aby jak najmniej ciepłego powietrza dostawało się do wnętrza. Jego liberia jest nieco pognieciona, ale pomimo tego prezentuje się ładnie z uśmiechem na twarzy. Howard schodzi z dwójką swoich przyjaciół Lindą i Johnem. Cała trójka to starzy wyjadacze jaskiniowi, członkowie British Caving Association.




Howard pyta: „Jadłaś śniadanie? Wybieramy się na śniadanie”.
Odpowiadam, że jestem po śniadaniu, ale z chęcią jeszcze coś zjem. Idziemy do jego ulubionego lokalu w okolicy. Wybieramy bun cha – to miska makaronu w zalewie (bun) z kawałkami wieprzowiny (cha), do tego kilka zielonych liści, np. mięty, Dostajemy do tego obowiązkowe pałeczki. „Ostre” – komentuję, próbując uporać się z makaronem moimi niezbyt zgrabnymi ruchami. „Co?” Śmieje się Howard – to wcale nie jest ostre, w naszych stronach dania są dużo ostrzejsze. Przyzwyczajaj się.

bun cha na śniadanie

Idziemy na spacer do miejsca, które uważane jest za symbol miasta. To jezioro Hoan Kiem. Howard jest zdziwiony, że jest tu taki spokój i względna cisza. W weekendy ulice wokół jeziora zostają zamknięte dla ruchu kołowego. Na ulice wylegają piesi. Co chwila mijamy młodych ludzi, jedni śpiewają, inni grają w różne gry ustawieni w kółka. 



gry i zabawy dla dzieci
Dzieci jeżdżą elektrycznymi samochodami, na wrotkach, świecących deskorolkach i innych bliżej niezidentyfikowanych pojazdach. Jest wesoło, gwarnie, ale bez klaksonów samochodów. Obchodzimy całe jezioro. „Jezioro Zwróconego Miecza” ma swoją legendę. Zgodnie z nią władca Le Loi wiosłował po jeziorze i spotkał Złotego Żółwia, który zażądał od niego miecza, którym ten walczył przez wiele lat. Monarcha mu go oddał, a na pamiątkę tego wydarzenia oprócz nazwy powstała też Żółwia Wyspa (1886). W jeziorze niegdyś mieszkały żółwie, ale niestety ostatni z nich opuścił padoły tego świata i przeniósł się do żółwiego raju.

Żółwia wyspa

Howard z Lindą i Johnem wracają do hotelu. Ja postanawiam odpocząć przy filiżance kawy, a później udać się do Muzeum Etnograficznego.

kawa po wietnamsku 

Wietnam jest drugim producentów kawy na świecie. To do czegoś zobowiązuje. Czas na przerwę kawową. Wchodzę do eleganckiej kawiarni i zamawiam filiżankę ca phe sua da czyli kawę z lodem.
Pani przynosi do stolika kubek wypełniony w jednej trzeciej lodem, na dnie którego znajduje się skondensowane mleko oraz filiżankę na której ustawiony jest zaparzacz, zwany phin. Nie za bardzo wiem o co chodzi, ale odkrywając przykrywkę zauważam, że w górnej części znajduje się woda, a pod nią kawa, która jest przyciskana przez ruchomą część zaparzacza. Kawa powolutku przesiąka przez sitko, ściekając małymi kroplami. Po około 5 minutach napój jest gotowy do konsumpcji. Wystarczy wlać zawartość filiżanki do kubka z lodem i mogę się delektować pyszną, aromatyczną kawą.

Siedząc planuję jak dostać się do Muzeum Etnograficznego. Sprawdzam na mapie i widzę, że nie jest to tak daleko. Podążam na przestanek autobusowy i wsiadam do pierwszego autobusu, który podjeżdża. Pokazuję mężczyźnie, który sprzedaje bilety, gdzie się chce dostać, a ten macha głową przecząco i pisze na kartce numer autobusu, którym muszę jechać. Każe mi wysiąść na następnym przystanku i wsiąść do autobusu nr 43. Tak też robię, czekam na odpowiedni autobus i po raz kolejny proszę obsługę autobusu, aby powiedzieli mi gdzie mam wysiąść. Kupuję bilet (7000 dongów czyli ok 0,5$). Po około 20 minutach wysiadam przy dużym skrzyżowaniu. Na mapie widzę, że jestem tuż obok Świątyni Literatury. Warto i to zwiedzić jak już jestem tak blisko.

wejście do Świątyni Literatury 

Świątynia Literatury to sporych rozmiarów kompleks w stylu chińskim otoczony wysokim murem. Wewnątrz znajduje się pięć dziedzińców, do których przechodzi się przez bramy. Mówi się, że to najstarszy Uniwersytet w Wietnamie, chociaż nie od razu pełnił tą rolę. Miejsce to powstało w 1070 roku ku czci Konfucjusza, ale szybko zostało przekształcone w uczelnię. Początkowo dostęp do niej mieli tylko najważniejsi i najbogatsi ludzie w kraju, dopiero później stała się bardziej dostępna.

żywa lekcja angielskiego

Kupuję bilet (30 000 dongów) i kieruję się do pierwszej bramy. Zaczepia mnie grupka dzieci z nauczycielką. Tłumaczą, że uczestniczą w specjalnym projekcie, który ma umożliwić dzieciom kontakt z żywym językiem angielskim. Widać, że dzieciaki są lekko stremowane. Uśmiecham się życzliwie i odpowiadam na ich pytania. W końcu pytają, co wiem o tym miejscu. Wiem nie wiele, ale chętnie dowiem się czegoś ciekawego od nich. Wtedy najwyższy z chłopców wychyla się przed szereg i zaczyna czytać mi historię tego miejsca z kartki. Reszta próbuje wtrącić kilka słów od siebie. W pewnym momencie zaczynają spierać się po wietnamsku między sobą, ustalają wspólną wersję i dalej opowiadają. W końcu jeden pyta, czy wiem dlaczego do świątyni są aż 3 bramy, brama główna i dwie boczne. Oczywiście nie wiem. Chłopcy tłumaczą mi, że brama główna była dla rodziny królewskiej, a boczne dla uczniów i nauczycieli.

jeden z dziedzińców 

Przechodząc przez 2 pierwsze dziedzińce - ogrody nareszcie można odpocząć od gwaru miasta. Nie słychać klaksonów, piękna zieleń. Cóż za ulga. Na trzecim dziedzińcu zwanym Ogrodem Nagrobków na wielkich kamiennych tablicach osadzonych na figurach żółwi wyryte są nazwiska absolwentów, którzy uczęszczali do tej uczelni między XV a XVIII wiekiem. Nauka w szkole trwała od 3 do 7 lat i kończyła się licznymi egzaminami, z czego najważniejszym był egzamin zdawany przed samym królem. Ci, którzy zdali ten arcytrudny egzamin uzyskiwali tytuł doktora. Przez 700 lat istnienia uniwersytetu egzaminy zdało jedynie 2313 studentów.
Na kolejnym podwórzu znajduje się Wielki Dom Ceremonii poświęcony patronowi kompleksu. Statua Konfucjusza i jego uczniów stoi w centralnej części budynku i jest rodzajem ołtarza, gdzie Wietnamczycy składają cześć temu wielkiemu chińskiemu filozofowi. Dochodzę do ostatniego dziedzińca. To tutaj znajdowały się niegdyś sale uniwersyteckie czyli serce uczelni.


zabudowania Świątyni Literatury

jedna z ulicznych wystaw

ulice Hanoi
Czas na mnie. Chcę jeszcze zobaczyć muzeum etnograficzne. Na mapie widzę, że to naprawdę niedaleko. Jak się okazuje nie do końca mam rację. Wychodzę z obiektu i kieruję się na ogromne skrzyżowanie. Jakimś cudem udaje mi się je przejść i powoli zbliżam się do ulicy, gdzie zaznaczono na mapie muzeum. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu żadnego muzeum nie widzę. Obchodzę okolicę dosyć dokładnie, ale nie udaje mi się odnaleźć interesującego mnie miejsca. W końcu zrezygnowana wracam na przystanek autobusowy. Wsiadam do pierwszego, który podjeżdża i pytam się biletowego jak dojechać do muzeum. Patrzy na mnie z niedowierzaniem. Trudno się dogadać na migi. Uśmiechamy się do siebie, ale nic z tego nie wynika. W końcu z końca autobusu słyszę: „Potrzebujesz pomocy?” Tak, odpowiadam z ulgą po angielsku. Dziewczyna wyciąga swojego smartfona i szuka na mapie muzeum. Znajduje się ono w kompletnie innej części miasta. Szuka w swoim super telefonie jak tam dojechać. Jest już około 16, więc poddaje się. Muzeum zamykają za godzinę. Nic nie szkodzi. Gawędzę z Rumunką, która mieszka w Hanoi od pół roku i uczy angielskiego. Jest urocza, wygłupiamy się i na migi rozmawiamy z biletowym. Jestem już tak zmęczona, że wracam do swojego hotelu.

teatr lalek na wodzie



O godzinie dwudziestej wybieram się jeszcze raz nad jezioro Hoan Kiem, do teatru. Kupiłam rano bilet na przedstawienie (100 000 dongów). Wietnamski teatr lalek na wodzie ma ponad 1000 letnią tradycję i jest unikatowy dla tego kraju. Setki lat temu rolnicy w czasie świąt zabawiali się w teatr. Zalane pola ryżowe tworzyły scenę, a otaczająca roślinność stanowiła naturalną scenografię. Tak jak i kiedyś tak i teraz ukryci aktorzy sterują lalkami, które odgrywają krótkie scenki rodzajowe z życia wsi oraz historie z wietnamskich legend. Towarzyszą temu dźwięki gongów, nawoływania i śpiewy aktorów. Siedzę w jednym z ostatnich rzędów. Jest mi wygodnie i ciepło. Melodie i obrazy zaczynają wirować w mojej głowie, oczy zamykają się. Nie wiem czy mi się to śni, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Budzę się, kiedy na wodzie pojawiają się wielkie smoki ziejące ogniem. Huk i dym. Oglądam przedstawienie do końca i wychodzę.


Miasto tętni życiem, spaceruję jeszcze długo po uliczkach, zjadam coś na prędko w ulicznej garkuchni i wracam na odpoczynek do swojego lokum.


1 komentarz:

  1. Aneto super.
    Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.:))
    Pozdrawiam mama

    OdpowiedzUsuń

Polecany post

NOWE ŻYCIE SZACHOWNICY

Jaskinia Szachownica Fundacja Speleologia Polska angażuje się w wiele pożytecznych projektów. Jednym z nich jest dokumentacja jaskini...