Relacja z sobota 27.04.2013
Aneta, Ela, Ania |
Maszerujemy parkiem i co krok mijamy
biegaczy. Młoda dziewczyna biegnie z psem, za nią przystojny
chłopak bez koszulki, pot mu ścieka po plecach. Koszulkę trzyma w
ręku.. Tuż obok biegnie para pchając wózek z małym bobasem w
środku. Przechodzimy przez park i wspinamy się ulicą coraz wyżej.
Dzisiaj czeka nas długi i wymagający spacer. Miasto położone jest
na 40 wzgórzach co szybko poczujemy w nogach. Wzdłuż ulicy
znajdują się małe kafejki, bary i restauracje ze zdrową
żywnością. To nie zadowala Witka, szuka amerykańskiej restauracji
. Obok chińskiego sklepiku, gdzie kupujemy owoce zauważamy małą
restaurację z przyklejoną do szyby kartką A4 „Zestaw śniadaniowy
– 3,60$ (do 10 rano)”. Spoglądamy na zegarek. Jest 9.30.
Wchodzimy. Chuda, około 60 letnia Chinka z miłym uśmiechem
podchodzi do nas z menu. Od razu zamawiamy reklamowane zestawy.
Mijamy co chwila biegaczy |
Kucharz, wiecznie uśmiechnięty
chińczyk przygotowuje wszystko na bieżąco. Amerykańskie typowe
śniadanie składa się z 2 jajek i tartych podsmażonych ziemniaków.
Do tego kiełbaski lub 2 paski bekonu bądź gruby plaster szynki. Z
pieczywa natomiast mamy do wyboru toasty, mufinki, tosty francuskie
lub pankejki (pancake - czyli grube naleśniki z syropem klonowym).
Obowiązkowo do śniadania należy napić się kawy. Kelnerka
podchodzi co jakiś czas i sprawdza, czy nie trzeba dolać. Kawa jest
bardzo słaba, robiona w ekspresie przelewowym. To bardziej napój
kawowy.
Restauracja zapełnia się bardzo
szybko. Około dziesiątej nie ma już wolnego stolika, ludzie
czekają przy wejściu aż coś się zwolni. W weekendy Amerykanie
mają w zwyczaju jeść śniadanie w restauracji.
Gdy chcę skorzystać z toalety, muszę
przejść przez kuchnię. Pozdrawiam kucharza. Smaży bekon na
patelni i jednocześnie dogląda jajek. Uśmiech nie schodzi mu z
ust.
Gdy wychodzę z restauracji i czekam na
resztę mojej ekipy spoglądam jeszcze raz na drzwi wejściowe.
Zauważam artykuł z gazety zachwalający ten lokal jako miejsce
gdzie można zjeść prawdziwe amerykańskie śniadanie, a obok
kolejna kartka o treści.
Na naszych oczach kończy się jakaś historia, stare miejsca odchodzą w zapomnienie.
Odchodzimy na emeryturę. Dziękujemy za wszystko naszym klientom |
Na naszych oczach kończy się jakaś historia, stare miejsca odchodzą w zapomnienie.
Przemieszczamy się w okolicę
Haights-Ashbury. To dzielnica, która objawiła się szerszej
publiczności w drugiej połowie lat 60-tych Tutaj odbywały się
wiece i marsze przeciwko wojnie w Wietnamie, mieszkali tu
przedstawicieli kontrkultury, głównie muzycy, kontestatorzy
rzeczywistości. Tutaj przyjeżdżali zbuntowani młodzi ludzie, żeby
zmieniać świat. Jedną z takich osób była Janis Jopin, ikona
pokolenia 68. Postanawiamy znaleźć dom, w którym mieszkała. Mamy
adres, próbujemy przebić się przez labirynt uliczek. Wchodzimy na
jedną z głównych ulic dzielnicy. To co nas natychmiast poraża to
ogromna liczba bezdomnych młodych ludzi. Jedni pchają przed sobą
wózki sklepowe wypchane starymi ciuchami, śpiworami lub kocami.
Niektórzy siedzą na chodniku i żebrzą, jeszcze inni śpią w
śpiworach – w miejscach gdzie jest kawałek wolnej przestrzeni. Są
brudni, często zamroczeni, jakby nie obecni.
Sklep z hipisowskimi ubraniami |
Muzyka lat 60-tych rozbrzmiewa na
każdym rogu. Małe przytulne sklepiki zapraszają do środka, są
antykwariaty z płytami i książkami, sklepy z hippisowskimi
ubraniami, salony z tatuażami itd.
Mijamy coraz piękniejsze wiktoriańskie
domy. Są dostojnie i przytulne zarazem. Chciałoby się w nich
zamieszkać, a przynajmniej posiedzieć na schodach z kubkiem gorącej
kawy. W końcu trafiamy na dom Janis Joplin. Nie wyróżnia się
niczym od sąsiednich domów. Jest zamieszkany, obok stoi mały
samochód.
Przemieszczamy się bardziej do
centrum, aby dojść do Union Square, reprezentacyjnego placu.
Obserwujemy jeszcze większe nagromadzenie bezdomnych Są wszędzie.
Siedzą na ławkach, rozmawiają, jedzą, ktoś dokonuje porannej
toalety w fontannie. Ktoś grzebie w swoim wózku i układa w nim
śpiwór. Za chwilę już wiemy skąd to zbiegowisko. Wolontariusze w
pomarańczowych koszulkach z napisem SEVA rozkładają stoliki. Zaraz
będą rozdawali ciepłą zupę i napoje.
Koniec dzielnicy Ashbury Haights - strefa wolna od narkotyków |
Idziemy w stronę portu. Widzimy słynne
cable cars (tramwaje linowe) ale kolejka chętnych nas odstrasza.
Wybieramy własne nogi i pniemy się na strome wzgórze. Mijamy
Chinatown, aby nareszcie we włoskiej dzielnicy zjeść lunch w
postaci pizzy. Najlepsza pizza jaką jadłam w życiu. Ciasto cienkie
i chrupiące, prosto z pieca. (szkoda tylko że taka droga –
kawałek 4-5$)
Port pełen ludzi, kłębią się wokół
doków. Obserwują lwy morskie, które leżą nieruchomo. Widać
Alcatraz, za to most Golden Gate przykryła gęsta mgła i
praktycznie nic nie widać. Spacerujemy wzdłuż wybrzeża. Kolejne
drogie sklepy z pamiątkami i restauracje z niebotycznymi cenami. Na
dłużej zatrzymujemy się przy wielkiej szybie, za którą piekarze
w pocie czoła pieką bochenki chleba. Dziewczyna ze słuchawką przy
uchu opowiada o piekarni, robi żółwie z ciasta i dyskutuje z
przechodniami. Podoba jej się różowy kapelusz Ani. Ania jak
zahipnotyzowana patrzy na powstające z ciastka zwierzątka. W głowie
rodzi się nowy plan – „będę robić z babcią Manią i babcią
Alą zwierzątka jak wrócę do domu”
Wiemy już na pewno, że powrót na
pieszo do samochodu zajmie nam za dużo czasu. Wybieramy autobus nr
41 i szukamy przystanku, skąd odjeżdża. Kolejne 2 kilometry i
jesteśmy na odpowiednim przystanku. Gdy siedzimy już w autobusie z
biletami w ręku, aż podskakuję z wrażenia po jego obejrzeniu:
- przecież to bilet czasowy, mogliśmy wsiąść do jakiegokolwiek autobusu i podjechać na ten przystanek, albo inaczej skonstruować trasę powrotu.
- Ela zmęczona i zrezygnowana odpowiada, chcąc mnie pocieszyć: wiesz ile spaliliśmy dzisiaj kalorii!!
Od razu rozmarzyłam się o spodniach o jeden rozmiar mniejszych i uśmiech pojawił się na moich ustach.
Cable Car
Lwy morskie na nadbrzeżu |
Alcatraz w oddali |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz